Zaloguj się by mieć dostęp do całości serwisu
Feb
08
2020 |
W cierpieniu jest sens
dodany przez Kasia Dominik o godz. 07:01:02 A
A
A
Kiedy człowiek jest w śpiączce farmakologicznej, podobno nie wie, co się z nim dzieje, jest jak roślinka usychająca bez wody… Podobno?! Nic bardziej mylnego. Przekonałam się o tym na własnej skórze i muszę przyznać, że choć było to traumatyczne doświadczenie, to jednak bardzo pouczające. Wręcz natchnione. Prawdą jest, że już niejednokrotnie byłam w takim stanie. Były momenty, że tak dobrze mi się spało, iż onkolodzy, czyniąc wiele starań, nie byli w stanie mnie wybudzić. Wielokrotnie się zastanawiałam, czy to oni nie byli w stanie, czy to może ja nie chciałam się obudzić? Jakkolwiek, jednego jestem pewna – dni spędzone w letargu, były dla mnie swego rodzaju podrożą w nieznane, oczyszczeniem… duszy i umysłu. Podczas jednej z takich sennych podróży doznałam olśnienia, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Albowiem od dnia, kiedy po raz pierwszy usłyszałam diagnozę, moje życie nabrało innego wymiaru. Zaczęłam robić rachunek sumienia, przewartościowywać dotychczasowe życie, analizować, dodawać, odejmować, dzielić, mnożyć, etc. Jednym słowem, wówczas zaczęłam żyć pełną piersią. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego dopiero wtedy, skoro mając zaledwie 18 lat, tak naprawdę świat stał przede mną otworem?! Otóż „dopiero wówczas” przejrzałam na oczy, spojrzałam na życie przez pryzmat możności utraty go w każdej chwili, a nawet sekundzie. Jakże bliski stał się mi cytat z Ewangelii św. Matusza (Mt 25, 12 – 13) z Przypowieści o pannach roztropnych i nierozsądnych: „Zaprawdę, powiadam wam, nie znam was. Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny”. I ja zaczęłam czuwać nad każdym oddechem. Tak było przez kilkanaście lat. Nauczyłam się żyć z piętnem choroby, każde kolejne diagnozy przyjmowałam ze stoickim spokojem. Onkolodzy i transplantolodzy wpierw byli zdumieni moją postawą, a później przywykli, że góralskiej krwi nie można tak łatwo „zbrukać”. I tak zostałam dziewczyną z gór. Jednak wszystko ma swoje granice, które de facto do niedawna przekraczałam, z mniejszym bądź większym wysiłkiem. Niemniej w ostatnich tygodniach wiele się zmieniło. A może to ja się zmieniłam, może weszłam w stadium głębszego „Ja”. W końcu każda śpiączka farmakologiczna, prócz obaw przed nie wybudzeniem, niesie ze sobą nowe doświadczenia. Sama nie wiem… ale gdy już otwieram oczy, błogosławię widok i dziękuję Bogu za jeszcze jedną szansę – oj chyba jestem rekordzistą w tej kategorii. Po ostatniej podróży — w głąb siebie, dorosłam do pewnych przemyśleń. Tak, tak – dorosłam, dojrzałam, doznałam olśnienia… Otóż dotychczas, co prawda dziękowałam Bogu za każdego człowieka (dobrego czy mniej dobrego), który pojawił się na moje drodze, ale nie dziękowałam tej konkretnej osobie. Pomyślicie: absurd, postradała zmysły, bądź uszkodzili jej piątą klepkę! Zgadzam się z wami. Wielokrotnie podkreślałam niezaprzeczalny fakt i nadal to czynię, że do normalnych nie należę. Niemniej zdarza się mi mieć przejawy zdrowego rozsądku, rzadko, bo rzadko, ale jednak. Tym razem zdrowy rozsądek został uśpiony, a przebudziła się nadświadomość. Kiedy tak sobie słodko spałam, prowadziłam wewnętrzny dialog. Wpierw myślałam, że sama z sobą, ale teraz jestem przekonana, że rozmawiałam z Przyjacielem. Dziwne, może kiedyś – teraz już nie. Podczas tego dialogu, zadałam pytanie, jak to jest z tą miłością? Dlaczego ludzie pragnący być kochanymi, tak bardzo krzywdzą innych? I tu pojawiło się olśnienie. Doszło do mnie, że kiedy modlimy się do Boga o coś i tego „coś” nie otrzymujemy, zaczynamy się buntować, kopać, gryź. Jesteśmy jak małe dziecko, które nie dostało upragnionej zabawki – rozżaleni, wściekli, zagniewani. Tym samym swoje emocje posyłamy we wszechświat, który zwraca nam z nawiązką to, co od nas otrzymuje. Najprościej mówiąc/pisząc działa „zasada lustra”. Gdy się uśmiechamy, patrząc w zwierciadło i ono się uśmiecha, a gdy płaczemy, ono też łzy roni, etc. Parafrazując cytat z Księgi Ozeasza (8,7)[1]: kto radość sieje, ten szczęście zbiera. Zatem jeśli modlimy się o odwagę, miłość, przyjaźń – Bóg, który umiłował nas pond wszystko, daje nam miliony sposobności, okazji, abyśmy tą odwagą, miłością, przyjaźnią mogli się wykazać (wkłada nam w dłoń ziarna, z których wyrośnie piękny plon. I tylko od nas zależy, czy i gdzie je zasiejemy). Albowiem to, czego poszukujemy w innych, wpierw musimy znaleźć w sobie. Nie możemy dać tego, czego nie mamy. Jest też drugie dno. Jeśli otrzymujemy coś ot tak, po prostu, z łatwizną, nie dbamy o to tak, jak powinniśmy. Natomiast, kiedy na coś ciężko zapracujemy, otaczamy to „coś” największą troską i miłością, gdyż wiemy — ile nas to kosztowało wysiłku, potu, wyrzeczeń. Dlatego postanowiłam, że gdy będę się modlić o zdrowie, przyjaźń, miłość, zamiast wyczekiwać cudu – choć i on niejednokrotnie zdarzał się w moim życiu, wezmę sprawy w swoje ręce. Zamknę oczy i otworzę szeroko umysł, oczyszczę duszę i serce napełnię miłością. Już dawno zaufałam Bogu, niemniej teraz z każdym dniem ufam coraz bardziej, że cokolwiek dla mnie przygotował, jest dobre. Jest dla mnie błogosławieństwem. I, pomimo że moje ciało – zewnętrzna powłoka – umiera, to ja – to dziecko, które we mnie jest – odradzam się niczym Feniks. Im gorsze kolejne wieści Hiobowe, tym mocniejsza staję się od środka. Czy to ma sens? Wiem, że tak. Wierzę, że kiedy przeminę tu na ziemi, to w waszych sercach żyć będę wiecznie. To wy jesteście tym darem, o który się tak długo i gorliwie modliłam. Jesteście największym dobrem, jakie spotkało mnie w życiu. Nie przypuszczałam nawet w najśmielszych pragnieniach, że kiedy będę modlić się o to, aby być dobrym, lepszym człowiekiem dla innych, Bóg pośle mi was, byście mnie tej dobroci nauczyli. I jak tu nie być wdzięczną?! Dajecie mi siłę, pokazujecie jak być dobrą, jak kochać i dzielić się tą miłością. Teraz pojmuję dogłębnie znaczenie słów, że przyjaźń jest rozpaloną miłością. Że dziękując Bogu za to, co od niego otrzymałam, kiedy będę prosić — dane mi będzie o niebo więcej. Toteż jestem wdzięczna za każdą łzę, nieprzespaną noc, ból i cierpienie, każdą szpilę wbitą przez człowieka, kamyk uwierający w bucie, czy cierń w sercu – bo dzięki temu jestem tym, kim jestem – zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa z niezwykłymi PRZYJACIÓŁMI przy boku. Błogosławię choroby, jakie niszczę mnie od zewnątrz, albowiem dzięki nim, choć to może zabrzmieć absurdalnie, dane mi było was poznać i pokochać. Kasia Dominik zdj. Arte Magic ________________________________________________________ [1] Księga Ozeasza (8,7) Oni wiatr sieją, zbierać będą burzę. Tylko zalogowani użytkownicy mog? czytać i dodawać komentarze |
Autor: Kasia Dominik
Dołaczył/ła: 23.12.2019 16:10:52 Miasto: - Data urodzenia: - Zarejestruj się by mieć dostęp do wszystkich opcji serwisu. Inne teksty autora: W oczekiwaniu na Dobrą No...
Moja refleksja...
Dom ...
Ciężar słów...
Bieszczadzkie anioły...
Mistyka Bożego Narodzenia...
W lustrze ...
Nie odmawiaj...
Przypadek...
Powracam do dni bez daty...
Wędruję przez mgły snów i...
» wszystkie teksty Informacje: » Tekst czytany był: 1033 razy. » Dodano 8 komentarzy do tekstu. » Tekst lubi 1 osób. |
Użytkowników Online
|